Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 listopada 2014

Obłęd serca, Chelsea Cain

Od jakiegoś czasu w mieście giną młode dziewczyny w podobnym wieku. Śledztwem zajmuje się Archie Sherdan, przełożony zespołu śledczego, który po niespełna dwoch latach przerwy wrócił do pracy w policji. Mogłoby się wydawać, że nie różni go nic szczególnego od pozostałych funkcjonariuszy prawa, a jednak on jako jedyny zdołał schwytać seryjną morderczynę, która przez 10 lat zabijała przypadkowe ofiary. Gretchen, wykazując niezwykle wysoki poziom inteligencji oraz typową dla psychopatów umiejętność zjednywania sobie ludzi, porwała policjanta i przez dziewięć kolejnych dni powoli go uśmiercała, urozmaicając mu czas wymyślnymi torturami. Z tajemnicznych jednak powodów nie pozwoliła Archiemu umrzeć, zadzwoniła po karetkę, tracąc przy tym wolność. Teraz w mieście ponownie pojawia się seryjny morderca, a policja ma coraz mniej czasu, gdyż życie kolejnej uczennicy wisi na włosku. Archie rozpoczyna dochodzenie, mając u swego boku ekscentryczną dziennikarkę Susan, której zadaniem jest napisanie serii odpowiednich artykułów. 

Ostatnimi czasy bardzo wzięło mnie na seryjnych morderców, szczególnie na nadwyraz inteligentnych psychopatów lub socjopatów, którzy z łatwością potrafią manipulować, omamiać i z zadziwiającą precyzją zabijać innych ludzi. Taką właśnie osobą okazała się być pozbawiona skrupułów Gretchen Lowell, która według opinii publicznej po raz pierwszy okazała łaskę swojej ofierze. „Obłęd serca” autorstwa Chelsea Cain rozpoczyna się sceną z porwania Sherdana i pierwszymi jego chwilami w zamknięciu z seryjną morderczynią. Kiedy już autorce udało się wzbudzić w czytelniku zainteresowanie, a za sprawą odpowiednich opisów przyprawić go o dreszcze bólu, przeszła do przedstawienia przewodnich wydarzeń powieści, związanych ze sprawą porwań i morderstw młodych dziewczyn.

Opisana historia składa się z przeplatających się ze sobą rozdziałów, odpowiednio napisanych z punktu widzenia policjanta oraz różowowłosej dziennikarki. Dzięki temu odbiorca ma możliwość lepiej poznać te dwie przewodnie postacie, zrozumieć powody, dla których postępują one w taki, a nie inny sposób. Co jakiś czas pisarka decydowała się na uchylenie rąbka tajemnicy i zapoznawała czytelnika z wydarzeniami, które miały miejsce dwa lata temu. Ciekawość czytelnika była stopniowo rozbudzana przez pisarkę, dlatego aby poznać piekło przez jakie przeszedł Archie, jego destrukcyjny związek z psychopatką, należy zapoznać się tak na prawdę z całą książką. Pisarka na tyle sprawnie przeprowadziła akcję powieści, że czytelnik w gruncie rzeczy czyta dwie zgrane ze sobą historie, jednak cały magnetyzm tytułu tkwi właśnie w zarysowanej relacji między ofiarą a bezlitosnym katem.
"Zabiła go. Zamordowała mojego męża. [...] - spojrzała znacząco na Susan. - I wiem, kim stał się Archie po powrocie."*
Wykorzystany przez Chalsea Cain język jest lekki i prosty, a stopniowo rozkręcająca się akcja, urozmacona kolejnymi wątkami pobocznymi, zachęca czytelnika do kontynuowania lektury. W powieści każdy element: od kreacji postaci po zarysowanie świata przedstawionego idealnie ze sobą współgra, jest na tyle dopracowany, iż zapoznanie tej historii jest kwestią mile spędzonego czasu. Na największą uwagę zasługuje, jak łatwo się domyślić, osoba seryjnej morderczyni, która nie tylko fascynuje pozostałe postace, ale też czytelnika. Ma ona w sobie coś takiego, że mimo, iż jest czarnym charakterem, że odborca ma możliwość zapoznać się z jej metodą działania, to jednak nie ma względem niej negatywnych uczuć.

„Obłęd serca” to bardzo dobra powieść, która pochłonie czytelnika na kilka godzin. Umożliwia ona zapoznawanie się z historią w towarzystwie zrujnowanego psychicznie policjanta oraz dziennikarki, która skrywa własne demony przeszłości. Ich poczynania nie są tak łatwe do przewidzenia, jak mogłoby się wydawać, dlatego akcja powieści może kilkakrotnie zaskoczyć. Komu więc polecam powieść tej amerykańskiej pisarki? Przede wszystkim wszystkim fanom kryminałów z intrygującą kreacją psychopaty w tle.   
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 342
Data premiery: 20. 03. 2008r.
Ocena: 5/6
* 134str.
Dalsza część recenzji

wtorek, 21 października 2014

Wielki Marsz, Stephen King

Iść, ciągle iść... i nie jak w słowach piosenki „w stronę słońca”, ale prosto przed siebie, tak jak prowadzi droga. Bez względu na warunki pogodowe: w upalnym słońcu, deszczu czy gradzie – to jest ich zadanie, mają maszerować do utraty sił, dosłownie. Każdy z uczestników, który stanie, bądź będzie szedł z nieodpowiednią prędkością, musi liczyć się z otrzymaniem kulki w głowę. Stu zawodników i tylko jeden zwycięzca, a po bokach widzowie, napawający się widokiem wyczerpanych idących. Garraty jako jeden z uczestników Wielkiego Marszu wędruje dziesiątki i setki kilometrów przed siebie, będąc świadkiem wielu nieprzyjemnych scen. W tej dalekiej od wesołości scenerii nawiązuje przyjaźnie i coraz bardziej rozumie okrutną rzeczywistość, której stał się częścią. 


Wykorzystany przez Stephena Kinga język nie zachwyca, jest surowy i prosty, a wypowiedzi bohaterów opatrzone są sporą liczbą wulgaryzmów. Podobnie napisana przez niego historia nie robi wielkiego wrażenia, jednak „Wielki Marsz” ma w sobie to trudne do sprecyzowania „coś”, co zachęca czytelnika do czytania i przewracania kolejnych stron powieści. Być może zasługa leży w sprytnym dawkowaniu informacji? Odbiorca nie poznaje od razu wszystkich szczegółów związanych z organizowanym marszem albo też pobudek, dla których chłopcy postawili postawić na szali swoje życie. Niektóre kwestie wyjaśniają się dopiero pod koniec lektury, wprawiając czytelnika w zdumienie, a inne – w ogóle.

 Można więc powiedzieć, że odbiorca jedynie z czystej ciekawości może być popchnięty do dalszego zapoznawania się z losami uczestników Wielkiego Marszu. Każdy z nich jest bowiem inny, jedyny w swoim rodzaju, a jednak łączy ich jeden cel – wygrana. Stephen King nie przedstawił sylwetek wszystkich stu chłopaków, wybrał spomiędzy nich kilku istotniejszych, dlatego historia wydała się być bardziej rzeczywista, bo w końcu jest niemożliwością, aby Garraty wchodził w większe interakcje z taką liczbą osób. O śmierci każdego z uczestników zostajemy jednak poinformowani i momentami było to dla mnie kłopotliwe ze względu na problem z kojarzeniem przeze mnie imion wszystkich pojawiających się w lekturze postaci.
"Niebawem huknęły karabiny. Garraty uznał, że nazwisko tego chłopaka i tak nie miało żadnego znaczenia."*
 Czytelnik ma za sprawą powieści możliwość niejako uczestniczyć wraz z głównym bohaterem w tym wydarzeniu, a co za tym idzie: poznawać jego myśli, przysłuchiwać się rozmowom z pozostałymi i zaznajawać się z wykreowanym przez pisarza obrazem. W „Wielkim Marszu” zbyt wiele się tak naprawdę nie dzieje: chłopcy idą, rozmawiają, niektórzy z nich tracą siły, a potem też życie – i tak w kółko. Akcja jest jednostajna, autor nie śpieszył się z jej prowadzeniem, a to sprawia, że lektura „Wielkiego Marszu” jest zajęciem na dłuższy czas. Wydaje się, jakby było to celowym zamierzeniem pisarza, odbiorca wyraźniej odczuwał grozę i zmęczenie od tego dłużącego się marszu.


Wszyscy ci, którzy chociaż trochę znają twórczość Stephena Kinga wiedzą, że nie cacka się on ani z czytelnikiem, ani z wykreowanymi przez siebie postaciami. „Wielki Marsz” nie jest lekką lekturą ze względu na opisaną historię, bezuczuciowy sposób jej opowiedzenia oraz wszechobecny zapach potu, krwi i śmierci. Zmusza on również do zastanowienia się nad pewnymi kwestiami i chociażby to sprawia, że jest pozycją większej uwagi.
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 240
Data premiery: 1999r.
*str. 82
Dalsza część recenzji

niedziela, 14 września 2014

Angelfall, Susan Ee

Zagłada ludzkości w wyniku uderzenia asteroidy, ataku kosmitów? A może zwrócenie się maszyn przeciwko swym stwórcom? Nic z tych rzeczy. W wizji stworzonej przez Susan Ee za śmierć ludzi odpowiadają ci, którym powierzana była część modlitw, których zadaniem było chronić dzieci boże od złego. Uskrzydlone istoty pojawiły się na niebie i zaczęły siać śmierć i zniszczenie, zmuszając ocalałych do zapomnienia o wcześniejszym życiu. Prawo przestało istnieć, pieniądze straciły jakąkolwiek wartość, a niebezpieczne gangi zaczęły polować dla własnej uciechy na ocalałych pobratymców. Tak, witajcie w świecie, w którym spotkanie z aniołem może stać się waszą przepustką do śmierci. Od tej reguły wyjątkiem stała się jednak siedemnastoletnia Penryn, dla której jedyną szansą na uratowanie porwanej siostry jest połączenie sił ze śmiertelnym wrogiem – aniołem pozbawionym skrzydeł. 

Kiedy rozpoczynałam lekturę „Angelfall” nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Podejrzewałam, że będzie to kolejny romans paranormalny, skierowany przede wszystkim dla nastolatek, z motywem postapokaliptycznym w tle. Właśnie z powodu obecności tego drugiego elementu sięgnęłam po tę powieść i przez całą lekturę nie miałam nawet czasu na odetchnięcie z ulgą. Twór Susan Ee wciąga bowiem czytelnika od pierwszej strony, zmuszając go do kontynuowania lektury i przyglądania się staraniom głównej postaci z bliska. Jest to nie tylko zasługą prostego i lekkiego języka, ale także ciekawej historii, połączonej z dobrą kreacją świata przedstawionego.

Wizja świata po ataku aniołów została na tyle wyraziście przedstawiona, że odbiorca bez trudu jest w stanie wyobrazić sobie zniszczone budynki, leżące zwłoki i szczątki dobytku zmarłych ludzi. Kłopotu nie powinno mu także sprawić poczucie atmosfery strachu i niebezpieczeństwa. Za sprawą Penryn ma okazję zapoznać się ze stworzoną rzeczywistością, zobaczyć do czego są zdolni ludzie, aby przeżyć. Niewątpliwym, jeśli nie największym, plusem "Angelfall" jest postać głównej bohaterki, która tak różni się od większości wykreowanych za sprawą pióra osób. W przeciwieństwie do nich, ma charakterek, ikrę i duże pokłady odwagi, przez co nie da się jej nie lubić. Penryn nie jest bowiem bezbronną kobietą, z miejsca wzdychającą do przystojnego anioła - to też sprawia, że ta historia nie jest tak banalna, jak mogłaby się z początku wydawać.

W książce można wyróżnić kilka wartych większej uwagi postaci, które swoją nietypowością zwracają uwagę odbiorcy, jednak znajdziemy też sporo takich, którzy robią jedynie za tło historii. Pisarce udało się stworzyć coś innego, na tyle innowacyjnego, że przyciąga do siebie czytelnika na dłuższy czas. Zasługa leży przede wszystkim w nakreślonej przez nią wizji rzeczywistości, a kreacja aniołów, tak odbiegająca od dobrze znanego nam obrazu tych istot, dodaje lekturze tego czegoś. Skrzydlaci posłańcy nie emanują dobrem i miłością do ludzi, są bezlitośni, a ich wrodzona siła robi z nich przeciwników nie do pokonania. Mimo tego, część ocalonych stara się za wszelką cenę odzyskać to, co utracili. 

 Jak łatwo się domyślić, „Angelfall” nie jest lekturą wysokich lotów, oprócz sporej dozy rozrywki i mile spędzonego czasu, nie będzie w stanie zapewnić odbiorcy niczego więcej. Powieść napisana przez Susan Ee jest jednak jedną z najlepszych lekkich pozycji, jakie miałam okazję czytać ostatnimi czasy. Zaliczyć ją można do gatunku fantastyki postapokaliptycznej, ale zawiera w sobie elementy thrilleru i subtelnego romansu paranormalnego, który jednak nie razi czytelnika. Ten tytuł nazywany jest także dystopią, ale jak dla mnie, nie zawiera w sobie bazowych elementów, które powinny o tym świadczyć. Czy więc polecam? Jak najbardziej. Na łamach jej stron znajdziecie wartką akcję, przemyślaną i dość nieprzewidywalną fabułę oraz interesujących bohaterów, a czas poświęcony na lekturze „Angelfall” z pewnością nie będzie nazwany straconym.
Wydawnictwo: Filia
Liczba stron: 303
Data premiery: 18.04.2013r.
Ocena: 5/6
Dalsza część recenzji

poniedziałek, 8 września 2014

Malowany człowiek II, Peter V. Brett

Dwa stykające się ze sobą światy, dnia - należący do ludzi - oraz nocy, zdominowany przez demony, wyłaniające się z Otchłani. Aby w końcu doświadczyć upragnionego spokoju, nie wystarczy malować kolejnych run ochronnych i skrywać się w domostwach, licząc na bezpiecznie spędzoną noc - trzeba opanować swój strach i stanąć do walki z wrogiem. Wszystko to po to, aby uchronić swych bliskich od okrutnej śmierci zadanej przez kły i pazury bestii. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ przez swą lekkomyślność ludzie z czasem zapomnieli o sztuce i metodach zabijania demonów, a jedynym miejscem, gdzie próbuje się teraz z nimi jakoś walczyć jest Krasja. To właśnie tam w pierwszej kolejności dociera Arlen, chcąc podzielić się z tym walecznym ludem odkrytym przez siebie artefaktem. Jego dobre chęci nie zostają jednak odpowiednio nagrodzone.

Życie Leeshy i Rojera też nie należy do najłatwiejszych. Dawni wrogowie jego byłego nauczyciela w końcu go dopadają i po raz kolejny traci on swoje oparcie, natomiast Leesha zostaje zmuszona wyruszyć w niebezpieczną podróż do dawnego miejsca zamieszkania. Przeznaczenie ma wobec tej trójki swój własny plan, dlatego losy zielarki i niedoszłego minstrela przeplatają się z postacią Naznaczonego, mężczyzny, który odrzucił nie tylko swoje imię, ale także człowieczeństwo. 

Pierwsza księga książki, napisanej przez Petera Brett’a, wypadła w moich oczach bardzo dobrze. Dawno nie byłam aż tak bardzo pochłonięta lekturą jakiegokolwiek tytułu, jednak przerywanie akcji w połowie i kontynuowanie jej jakby nigdy nic w drugiej części powieści? To jest już lekka przesada, zachodząca o bezczelność ze strony wydawcy. Fakt faktem, „Malowany człowiek II” różni się trochę od pierwszej księgi, ponieważ zarówno klimat książki, jak i główni bohaterowie ulegli bardzo wyraźnej przemianie. W żadnym wypadku nie powinien to być  jednak powód do osiągnięcia dodatkowego zysku. Czytelnik stopniowo wyczuwa różnicę, a postacie, które tak dobrze znał, zaczęły stawać się mu obce, jakby przeszły okres dojrzewania i zmieniły się w niektórych aspektach nie do poznania. Było to z jednej strony dość przerażające, ale z drugiej, intrygujące doświadczenie, zmuszające w ten sposób do dalszego śledzenia losów tej trójki.  

Druga księga „Malowanego człowieka” obfituje w opis walk i potyczek toczonych przez ludzi nie tylko z demonami, ale także i z innymi przedstawicielami własnego gatunku. Tym, między innymi, wyróżnia się „Malowany człowiek II” od pierwszej połowy książki, gdzie odbiorca miał okazję obserwować  losy dzieci. Sprawia to, iż druga część tego tytułu wydaje się mieć trochę inny charakter, mroczniejszy, ale także i dojrzalszy. Każde z tej trójki, Arlen, Leesha i Rojen, dorosło i uległo w pewien sposób przemianie. Wydarzenia z przeszłości pozostawiły bowiem na ich psychice bardziej lub mniej widoczny ślad, zmieniając nie tylko ich sposób myślenia, ale również i zachowania. Wraz z nimi czytelnik poznaje coraz lepiej wykreowany przez pisarza świat, podróżuje po jego dalekich zakątkach, zbiera informacje o kulturze Krasjan, a przede wszystkim, ma szansę przeżyć tę historii u boku wojownika, zielarki i ucznia minstrela.

Peter Brett zabrał czytelnika do zupełnie innego miejsca, gdzie strach towarzyszy ludziom o każdej porze dnia, a zwłaszcza w nocy. Wspomniana w pierwszej księdze Krasja zostaje tu początkowo wyróżniona i to na niej głównie skupił się autor. Odnosiłam jednak wrażenie, że przy jej kreacji inspirował się on przede wszystkim krajami arabskimi i tak też widziałam oczami wyobraźni odwiedzone przez Arlena miejsca. Podział na kasty, sposób traktowania innych obywateli – te wszystkie opisane elementy doskonale ze sobą współgrały i pozwalały czytelnikowi na dokładniejsze wyobrażenie i zrozumienie świata, w którym przyszło żyć przewodnim postaciom tej powieści.


„Malowany człowiek. Księga II” to wciągający i trzymający poziom twór, który pochłania czytelnika bez reszty. Pisarz jednak trochę zagalopował się w opisie akcji pod koniec lektury, zapominając o obecności jednego z bohaterów, co można uznać na mankament powieści. Mimo tego, a także tego bezsensownego podziału pierwszego tomu demonicznego cyklu, książka wypada naprawdę świetnie. Mało który miłośnik fantastyki się na niej zawiedzie. Polecam!
Wydawnictwo: Fabryka słów
Liczba stron: 316
Data premiery: 05.08.2011r.
Ocena: 5/6
Dalsza część recenzji

piątek, 18 lipca 2014

Próby ognia, Dashner James

 Przeszli przez labirynt, stanęli oko w oko z bezlitosnymi maszynami, stworzonymi przez DRESZCZ i przeżyli – przynajmniej część z nich. Thomas wraz z resztą Strefowców miał nadzieję, że ten koszmar wreszcie się skończy i dany im będzie święty spokój, jednak nic bardziej mylnego. To, czego do tej pory doświadczyli, to nic w porównaniu z tym, co na nich czeka. Wystawieni są bowiem na nielada próbę – przed nimi długa przeprawa w palącym (dosłownie) słońcu przy nieprzewidywalnych zjawiskach atmosferycznych. Podróży nie ułatwiają im zarażeni na Pożogę ludzie, którzy popadają w coraz większy obłęd, tracąc przy tym ludzkie uczucia i sumienie. Jeszcze jakby tego było mało, kontakt z Teresą się urywa, a na jej miejscu pojawia się Aris, chłopak zesłany z innej grupy testowej. 

 Trochę ponad dwa lata minęły od momentu kiedy zapoznałam się z historią przedstawioną w „Więźniu labiryntu”, dlatego początkowa lektura drugiego tomu trylogii była dość problematyczna. Nie byłam w stanie sobie przypomneć, o czym była pierwsza część i jakie próby czekały na głównego bohatera, Thomasa, oraz jego przyjaciół. Jak się wkrótce okazało, znajomość poprzedniej książki nie była wymagana, aby orientować się w tej historii i nadążać za rozwojem akcji. Oczywiście co jakiś czas pojawiały się wzmianki odnośnie labiryntu i żyjących w nim istot, ale było ich na tyle mało, że przypomnienie sobie większej ilości informacji okazało się być dla mnie niemożliwe.

 Język wykorzystany przez autora jest prosty i łatwy w odbiorze, dlatego powieść czyta się stosunkowo łatwo. Kolejne trudności, na jakie natykają się bohaterowie, urozmaicają przedstawioną historię, jednak nie na tyle, aby całkowicie wciągnąć czytelnika pomiedzy wypełnione slowami strony. Co może być tego powodem? Wydaje mi się, że problem leży po stronie, występujących w „Próbach ognia”, postaci. Pisarz skupił się na osobie Thomasa, tym samym jedynie nakreślając postacie poboczne, bez których szkielet historii niechybnie by się rozpadł. Zapomniał jednak o niezwykle istotnym elemencie, w wielu przypadkach decydującym o sukcesie danego tytułu, a mianowicie – wyrazistej osobowości głównego bohatera.

  Thomas jest typowym przykładem wiecznego szczęściarza. Nie wyznacza się w gruncie rzeczy niczym wyjątkowym, został wraz z pozostałymi dziećmi wytypowany do wzięcia udziału w eksperymencie, więc niby jest taki jak wszyscy, ale nie do końca. Popełnia błędy, wszyscy wokół niego umierają, ale on nie - jemu dopisuje szczęście. Czysty przypadek sprawia, że ludzie mu zawierzają, słuchają go i starają pomagać. Nasz główny bohater jest jednak dość irytującą postacią, bo czy może być coś gorszego od zakochanego nastolatka, myślącego i ciągle nawołującego (mentalnie) swoją sympatię? Ano tak, na przykład dotknięci zarazą ludzie, lubujący się w wycinaniu innym nosów, czy innych części ciała. Autor nie powstrzymał się od pieczołowitego oddania sytuacji osób, dotkniętych Pożogą. I chociaż tego typu opisów nie jest dużo, to jednak są one na tyle wyraziście przedstawione, że wrażliwy czytelnik z pewnością nie zaliczy ich do swoich ulubionych, a przynajmniej do najprzyjemniejszych.

 „Próbom ognia” brakuje tego czegoś, iskry, która byłaby w stanie rozpalić ciekawość czytelnika, zachęcić go do kontynuowania lektury, a przede wszystkim swego rodzaju pomostu, łączącym odbiorcę z głównym bohaterem. Właśnie tego zabrakło mi w czasie lektury drugiego tomu serii  - możliwości wczucia się w Thomasa, kibicowania mu, przeżywania tragedii wraz z nim. James Dashner w wyrazisty i przekonujący sposób zabrał mnie w podróż po wyniszczonej Ziemii, zaznajomił z nękającą ludzi chorobą, jednak nie udało mu się sprawić, aby losy Thomasa i jego przyjaciół nie były mi obojętne. 
Wydawnictwo: Papierowy księżyc
Liczba stron: 414
Data premiery: 14.11.2012r.
Ocena: 3,5/6
Dalsza część recenzji

piątek, 9 maja 2014

Lśniące dziewczyny, Lauren Beukes

 Harper nie powinien przeżyć, a przynajmniej nie powinien pozostawać na wolności. Jego gwałtowny temperament i brutalne usposobienie robią z niego bardzo niebezpiecznego człowieka, ale ponieważ los bywa łagodny dla ciemnych charakterów, udało mu się uniknąć kary. Znalazł Dom, którego nie dotyczą prawa czasu, który oprócz bezpiecznej przystani pełni jeszcze wiele innych funkcji, między innymi: wyznacza mu dziewczyny, Lśniące Dziewczyny, które muszą zostać pozbawone przez niego życia. Jedną z nich jest Kirby, której cudem udało się przeżyć po brutalnej napaści, jakiej doświadczyła z jego rąk. Kierowana przeczuciem stara się odnaleźć swojego oprawcę, który nie spocznie dopóki nie dokończy swego dzieła. Sprawa mogłaby się wydawać zupełnie normalna, gdyby nie fakt, że każda z jego ofiar straciła życie w różnych czasach, a on sam odwiedził je w ich młodości... 

 Powieść napisana przez Lauren Beukes wprowadza czytelnika stopniowo w przedstawioną historię. Wykorzystany przez autorkę język jest prosty, ale został on także dopasowany do poszczególnych czasów, które odbiorca ma możliwość odwiedzić w towarzystwie psychopatycznego mordercy, Harpera. To właśnie ten element wyróżnia „Lśniące dziewczyy” od pozostałych thrillerów – motyw podróży w czasie. Jego obecność może wzbudzić niepewność oraz ostrożność wśród potencjalnych czytelników, zwłaszcza, że rynek książek dla młodzieży czy też samej fantastyki obfituje w historie oparte na podobnym motywie. Pomysł Lauren Beukes okazał się jednak strzałem w dziesiątkę, ponieważ przy opisanych podróżach nie zachodzi żaden zgrzyt, który zmniejszałby napięcie budowane w trakcie lektury.

 Za sprawą „Lśniących dziewczyn” czytelnik ma możliwość śledzić sprawę, która na pierwszy rzut oka wydaje się być nierozwiązywalna, a brak nowych poszlak sprawia, że policja stoi w martwym punkcie. Chronologia nie została przez autorkę celowo zachowana, a odbiorca rozpoczyna przyglądanie się tej historii od poznania Kirby po nieudanej próbie jej zamordowania. Cała akcja poświęcona jest śledzeniu ruchów głównej bohaterki, która, podejmując staż w gazecie, stara się rozwiązać tę tajemniczą sprawę. Przerywnikami jej poczynań są rozdziały opisujące: przygotowania i same akty okrucieństwa, zadawane z rąk Harpera, ostatnie godziny życia jego ofiar, a także odczuca oraz postępowanie Dana – byłego reportera kryminalnego. To wszystko sprawia, że czytelnik jest zmuszony niejako skakać po treści, która co prawda sprowadza się do tego samego, łączącego ją motywu, jednak momentami ten zabieg okazywał się bardzo męczący. Dlaczego? Chociażby dlatego, że zdarzało się, iż wciągający czy intrygujący w danym rozdziale motyw ulegał nagle zakończeniu, wzbudzając tym samym moją irytację.

„Lśniące dziewczyny” posiadają bardzo miłą dla oka oprawę graficzną okładki. Kolejną zaletą tej pozycji jest prosty, a zarazem niesamowicie lekki język, ułatwający czytelnikowi lekturę. Natomiast ciekawa historia wzbogacona o fantastyczne motywy zachęca do jej kontynuowania ze względu chociażby na to, iż pomysł Lauren Beukes oferuje czytelnikowi coś innego, całkiem nieprzewidywalnego. Takie połączenie tych elementów tworzy twór, z którym warto się zaznajomić ze względu na przykład na to, iż jego zakończenie zmusza czytelnika do chwili zastanowienia, zebrania wszystkich poznanych wcześniej elementów i przeanalizowania od początku całej tej historii. Nie skłamię, jeśli powiem, iż w pierwszym odruchu po przewróceniu ostatniej strony, miałam ochotę na ponowne przeczytanie „Lśniących dziewczyn”. Wszystko po to, aby zrozumieć, która z postawionych przeze mnie hipotez będzie bardziej bliska prawdy.

 Czy polecam? Jak najbardziej! Powolna z początku akcja nie przeszkadza ze względu na ilość ciekawych poczynań bohaterów i sposób prowadzenia akcji, dlatego po „Lśniące dziewczyny” sięgnąc mogą nawet ci, którym długie budowanie napięcia nie do końca odpowiada. Wszystko w gruncie rzeczy przemawia za tą pozycją, dlatego nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić Was do bliższego zapoznania się z dziełem Lauren Beukes. W końcu nic tak nie odpręża jak dobry i nietuzinkowy thriller z małym (zupełnie nieszkodliwym) wątkiem miłosnym w tle. 
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 414
Data premiery: 19.03.2014r.
Ocena: 5/6
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis, za co serdecznie dziekuję!
Dalsza część recenzji

sobota, 2 listopada 2013

Siła trucizny, Maria V. Snyder

 Yelena spędziła ostatnie miesiące w lochach, czekając na swoją egzekucję. Za zabicie człowieka grozi bowiem w Iksji jedyna, a zarazem najwyższa kara – śmierć. Nie jest istotne, że zamordowanie syna jej opiekuna Brazella wynikało z samoobrony. Pewna zbliżającego się końca cierpienia ze spokojem i obojętnością znosiła kolejne baty oraz kopniaki, nie była jednak przygotowana na propozycję, którą otrzymała. W zamian za darowanie jej życia miała pełnić funkcję testerki żywności komendanta aż do czasu, gdy jedna z próbowanych potraw nie okaże się dla niej zabójcza. Yelena uczy się pod okiem Valek’a rozpoznawać poszczególne trucizny, jednak ryzyko otrucia nie jest tak duże jak w przypadku śmierci z rąk jednego z ludzi jej byłego opiekuna, a ojca zamordowanego Reyada, który za jej głowę wyznaczył sporą nagrodę. Każdy kolejny dzień jest więc dla niej jedną wielką niewiadomą, a fakt, że Yelena posiada w sobie również zdolności magiczne sprawia, że grozi jej jeszcze większe niebezpieczeństwo. W Iksji na magów czeka bowiem jedynie śmierć. 

 Język wykorzystany przez Marię V. Snyder jest prosty, dlatego książkę czyta się bardzo szybko. Wpływ na to tempo ma nie tylko pióro autorki, ale także wciągająca historia, na którą składa się spora liczba opisów walk i prób uniknięcia śmierci przez główną bohaterkę – Yelenę. Dobra kreacja pojawiających się w powieści postaci sprawia, że każdy czytelnik bez trudu jest w stanie śledzić akcję oraz ich losy. Są oni na też tyle wyraziści, że poszczególne osoby nie stają się dla odbiorcy obojętne, zwłaszcza Yelena oraz doradca komendanta, a zarazem główny skrytobójca – Valek. Perypetie tej dwójki oraz tworząca się pomiędzy nimi więź zachęcają do kontynuowania lektury i jeszcze szybszego przesuwania wzrokiem po zapisanych stronicach powieści.

 „Siła trucizny” jest początkowo jedną niewiadomą, ponieważ historia losów głównej bohaterki nie jest od razu czytelnikowi znana. Strzępy wspomnień, powód oskarżenia, a także okrutny sposób postępowania wobec uwięzionej Yeleny, dają nam informacje na temat trudności i okropieństw, jakich musiała doświadczyć przed schwytaniem. Z każdym kolejnym rozdziałem jej historia zaczyna nabierać logicznego i spójnego kształtu, który sprawia, że odczuwa się w stosunku do niej jeszcze większą sympatię, a wszystko to z powodu rodzącego się współczucia.

  Autorka w rzeczywisty sposób opisała perypetie Yeleny, która od początku pobytu na dworze musi radzić sobie z różnego rodzaju problemami, a przede wszystkim z nienawiścią pałającą do niej ze strony części służby. Największym mankamentem powieści jest, w mojej opinii, brak opisów dotyczących kreacji świata, rzeczywistości, w której przyszło żyć głównej postaci. Na temat praw, rządzących krajem Iksji, nie wiemy za wiele, ponieważ pisarka ograniczyła się do przedstawienia dwóch głównych zasad. Opis związany z historią ziem też jest stosunkowo ubogi, co dość poważnie utrudnia zbudowanie jego całkowitego obrazu.


 „Siła trucizny” wprowadza czytelnika do zupełnie innego świata, w którym nie brakuje intryg, ryzyka i niebezpieczeństwa. To wszystko osnute jest magicznym klimatem, zapewniającym kilka godzin dobrej i całkowicie pochłaniającej rozrywki. Przyśpieszająca, co jakiś czas, akcja nie pozwala uwolnić się spod wpływu lektury, zachęcając odbiorcę do dalszego czytania. W tym celu pisarka zamieściła w „Sile trucizny” różnego rodzaju urozmaicenia, od zwrotów akcji, opisów walki, po subtelnie wprowadzany i rozwijany wątek miłosny, pełniący jedynie rolę dodatku do właściwej części historii. Powieść napisana przez Marię V. Snyder jest niezobowiązującą lekturą w sam raz na chłodne wieczory, ponieważ zapoznanie się z interesującymi losami Yeleny jest jedynie kwestią czasu. 
Ocena: 5/6
Wydawnictwo: Mira
Liczba stron: 380
Data premiery: 23.02.2012r.
Dalsza część recenzji

niedziela, 6 października 2013

Alicja w Krainie Zombi, Gena Showalter

 Alicja w dniu swoich urodzin straciła swoich najbliższych: mamę, ojca oraz ukochaną siostrę. Jej życie zostało całkowicie wywrócone do góry nogami, a liczne wątpliwości związane z tym nieszczęśliwym wypadkiem nie dają jej cały czas spokoju. Po zmianie otoczenia i przeprowadzeniu się do dziadków, Alicja powoli dochodzi do siebie i próbuje zacząć nowe życie w innym mieście, jednak wokół niej zaczyna się dziać coraz więcej dziwnych rzeczy – na niebie pojawia się chmura w kształcie królika, ona sama widzi swoją zmarłą siostrę, a nocami niedaleko jej domu przemykają dziwne postacie. Alicja coraz częściej zaczyna się zastanawiać, czy teorie snute przez jej zmarłego ojca, dotyczące istnienia zombie, były na pewno jedynie jego wymysłem. Już wkrótce będzie miała okazję się o tym przekonać, i to na własnej skórze. 

 Język wykorzystany przez tę amerykańską autorkę jest prosty i przystępny dla współczesnego czytelnika, dlatego lektura „Alicji w Krainie Zombi” jest jedynie kwestią czasu. Za sprawą dokładnych opisów odbiorca jest w stanie z łatwością wyobrazić sobie nie tylko przedstawione miejsca, ale także pojawiające się na łamach stron postacie. Nie wszystkie ich kreacje zostały jednak przez autorkę tak dobrze i wyraziście opisane, jak chociażby, tytułowa Alicja. Znaczna większość zdaje się być jedynie dodatkiem do historii, opowiadającej o losach osieroconej dziewczyny, tłem, w którym znaleźli się z musu.

 Muszę przyznać, że lektura tej przepięknie wydanej powieści nie usatysfakcjonowała mnie całkowicie. Jest to związane przede wszystkim z tym, że po „Alicji w Krainie Zombi” spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Miałam chociażby nadzieję na historię przypominającą nieśmiertelny twór Lewisa Carrolla pt. „Alicja w Krainie Czarów”. Z drugiej jednak strony dobrze się stało, że Gena Showalter nie bazowała całkowicie na wszystkim dobrze znanej książce. Wykazała się w ten sposób nie tylko inicjatywą, ale też kreatywnością i niebanalnym pomysłem. Pisarka z oryginalnego dzieła Lewisa zaczerpnęła jedynie motyw pojawiającego się królika, chociaż i on został przez nią znacznie zmodyfikowany.

 „Alicja w Krainie Zombi” jest typową powieścią młodzieżową, w której nie zabraknie wątku miłosnego, tak lubianego przez większą część czytelników. Okazał się on jednak być – ku mojemu rozczarowaniu - najsłabszym elementem tej pozycji. Autorka nie wykorzystała w stu procentach potencjału swojej historii, a wszystko za sprawą niesamowicie banalnej i mdłej historii miłosnej, rozgrywającej się pomiędzy główną bohaterką – Alicją a Cole’em, chłopakiem, uznawanym za najniebezpieczniejszego w szkole. Już nawet ten typowy schemat można by przeżyć, jednak dodany przez pisarkę motyw przeżywanych wizji, po których główna bohaterka nie może złapać tchu, okazał się być elementem całkowicie niszczącym i skazującym ten wątek na śmieszność.


 Akcja powieści nie zachwyca również swoją szybkością, ponieważ przez większą część lektury jest zdecydowanie wolna. Co jakiś czas przyśpiesza, zmuszając czytelnika do szybszego czytania, jednak nie dzieje się to zbyt często. Ilość pojawiających się na łamach stron opisów walki naszej bohaterki z zombie nie powala, można je właściwie policzyć na palcach jednej ręki, a prawie zawsze kończą się one w ten sam sposób. Historia przedstawiona przez Genę Showalter jest przewidywalna i pozostawia wiele do życzenia, mam jednak nadzieję, że drugi tom, jeżeli się pojawi, zrobi na mnie lepsze wrażenie.  „Alicja w Krainie Zombi” okazała się być typowym paranormalnem dla nastolatek, od którego nie można oczekiwać niczego więcej niż dobrej, kilkugodzinnej odskoczni od rzeczywistości. 
Ocena: 3/6
Wydawnictwo: Mira
Liczba stron: 512
Data premiery: 12.09.2013r.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mira, za co serdecznie dziękuję!
Dalsza część recenzji

piątek, 13 września 2013

Legion, Elżbieta Cherezińska

 Druga Wojna Światowa pokazała, jak walecznym oraz nieugiętym narodem są Polacy. Pomimo porażek i upadków, prą do przodu jak jeden mąż. Niemałą odwagą wykazali się nie tylko w bitwie pod Westerplatte, ale także pod Wizną, w Oleszycach czy w Osowku. Walczyli do końca, broniąc swoich bliskich, ojczyzny i kultury. Losy Polaków z tamtego okresu postanowiła opisać w swojej powieści Elżbieta Cherezińska, pisarka, dzięki której książkom, historia Polski ożywa i daje się lepiej poznać. 

 Jeden z jej wywiadów zrobił na mnie szczególne wrażenie, poruszona w nim kwestia dotyczyła lepszej znajomości przez nas historii Francji czy Anglii aniżeli Polski. Jest w tym dużo prawdy, zwłaszcza, że serial o Tudorach pt. „Dynastia” zdobył sporą popularność, to samo tyczy się zresztą książek, ponieważ po te, które dotyczą polskich dynastii, mało kto sięga – jedynie pasjonaci historii. Co jest przyczyną tego zjawiska? Przede wszystkim lepsze i ciekawsze przedstawienie losów m.in. Henryka VIII, Elżbiety Wielkiej, Ludwika XVI czy Napoleona. Na szczęście, to zaczyna się powoli zmieniać, nasza historia inspiruje pisarzy do opierania na niej swoich dzieł, czego przykładem jest twórczość Elżbiety Cherezińskiej.

 „Legion” jest powieścią bardzo obszerną, liczącą dokładnie osiemset stron. Na jej kartach zostały przedstawione losy Polaków z Brygady Świętokrzyskiej od początku do samego końca trwania wojny. Te sześć lat, opisanych w najnowszej powieści Elżbiety Cherezińskiej, rzuca czytelnika w różne miejsca i w różne kręgi osób, co początkowo może wzbudzać dezorientację. Akcja „Legionu” jest różnorodna, w jednej części książki porywa czytelnika swoją szybkością, nie daje mu chwili wytchnienia, praktycznie zmuszając go do coraz szybszego czytania, aby w kolejnej zwolnić i pozwolić odbiorcy ze skupieniem obserwować przygotowywanie na przykład akcji konspiracyjnych. Tak samo różnorodni są pojawiający się w powieści bohaterowie, których liczba może być z początku przytłaczająca. Czytelnik w czasie lektury spotka tak wiele postaci, że aż dziw bierze, że każdy będzie w stanie wzbudzić w nim jakieś emocje. Odbiorca ma możliwość także zapoznać się z historią prawdziwych postaci, a za każdym razem autorka zamieszczała skrócony w kilku zdaniach opis danej osoby od Jaxa, po Fenixa, Grzmota czy nawet żonę Stanisława Mikołajczyka – Cecylię.

 Co sprawia, że tę osiemset stronicową książkę pochłania się od pierwszych stron? Przede wszystkim język autorki, który jest lekki, przystępny, a przede wszystkim zawarty jest w nim humor. Elżbieta Cherezińska pisała o poważnych sprawach, jednak ujęła to wszystko w taki sposób, że obecna lekkość nie razi odbiorcy, wręcz przeciwnie, wydaje się jak najbardziej na miejscu. Humor i żarty były szczególnie potrzebne w okresie, gdy wystarczył moment, aby utracić wszystko, począwszy od swego dobytku, po dumę, życie własne czy bliskich.

 „Legion” nie jest kolejną pozycją, wychwalającą wielkie męstwo Polaków, gloryfikującą ich i tworzącą narodowych bohaterów bez skazy. Wręcz przeciwnie, jak mówią słowa okładki – Elżbieta Cherezińska napisała książkę o patriotyzmie bez patosu, o prawdziwych bohaterach bez bohaterszczyzny. Uczestnicy wojny byli jedynie ludźmi, tak jak każdy - posiadali słabości i wady, często uciekali się do podstępów czy nieczystych zagrań, jednak próbując obronić Polskę przed Niemcami i Sowietami, wykazali się nie tylko odwagą, ale też męstwem i prawdziwą miłością do ojczyzny.

 Elżbieta Cherezińska w doskonały sposób przedstawiła naszą historię, dobrze dobrane słowa, szybka i wartka akcja oraz niebanalna fabuła – te wszystkie elementy składają się na „Legion”. Ja zostałam całkowicie porwana w opisaną historię, a początkowo przytłaczający chaos, na który składał się nawał informacji i nazwisk, przestał być z czasem odczuwalny. Dlatego też, do sięgnięcia po najnowszą powieść Elżbiety Cherezińskiej zachęcam gorąco każdego, bez wyjątku. Cena książki może niektórych odstraszać, jednak jest ona jak najbardziej adekwatna do tego, co czytelnik w zamian otrzymuje, i nie mam tu na myśli tylko sporej objętości, ale przede wszystkim niebanalną treść.
 Wydawnictwo: Zysk i S-Ka
Liczba stron: 800
Data premiery: 01.07.2013r.
Ocena: 6/6
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zysk i S-KA, za co serdecznie dziękuję!


Dalsza część recenzji

wtorek, 10 września 2013

Dar duszy, Robert Schwartz

 Problemy, kłopoty i tragedie spotykają wszystkich, ale co jeśli sami się na nie zgodziliśmy?  Według Roberta Schwartza dusza każdego z nas przed urodzeniem zaplanowała sobie życie tu, na Ziemi. Nakreśliła plan, uwzględniając na swojej drodze różnego rodzaju tragedie: od śmierci kogoś bliskiego, po wypadek, kalectwo czy nawet gwałt. Czemu to miało służyć? Przede wszystkim, pokonaniu własnych słabości, zrozumieniu targających nami emocji i zdobyciu nowego doświadczenia. W tę teorię można wierzyć lub nie, jednak autor „Daru duszy” pragnie uświadomić czytelnikowi, że ten nie powinien przyjmować roli ofiary, ponieważ problemy, na które się natyka, mają o wiele głębszy sens. 

 „Dar duszy” jest książką nietypową, ponieważ ma nie tylko trochę większy format, niż te zwyczajowo wydawane publikacje, ale także traktuje o koncepcji, która zmienia całkowicie sposób patrzenia na świat i swoje życie. Jest ona również niezgodna z wiarą katolicką, chociażby ze względu na jej podstawowe fundamenty, na które składają się: reinkarnacja czy istnienie równoległych wymiarów. Zgodnie z koncepcją planowania przedurodzeniowego ludzkie dusze są częścią Boskości i przed każdym swoim pobytem na Ziemi kreśliły do danego wcielenia plan, bazujący na różnego rodzaju wyzwaniach.

 Publikacja napisana przez Roberta Schwartza szokuje oraz wzbudza niedowierzanie. Negatywne emocje względem niej mogą odczuwać przede wszystkim osoby poważnie poszkodowane przez los, a także chrześcijanie, którym wpajano zupełnie inne prawdy. Nie będę ukrywać, że z początku również niedowierzałam, bo jak to możliwe, aby ktoś z własnej nieprzymuszonej woli wybrał sobie życie w rodzinie patologicznej, albo wyraził zgodę na kalectwo, słabe zdrowie czy na przykład doświadczenie straty materialnej w postaci kradzieży? W trakcie lektury zaczęłam jednak przyjmować wyjaśnienia autora; miały one sens, ale żeby je zrozumieć i zaakceptować, należało spojrzeć na nie w inny sposób. Rozumem nie wszystko można ogarnąć, czasem trzeba polegać na swoim sercu oraz intuicji.

 „Dar duszy” jest lekturą, która inspiruje czytelnika, a także daje mu otuchę. Za jej sprawą odbiorca może porzucić dotychczasową rolę ofiary, wielce pokrzywdzonej przez los. W zamian za to, zacznie analizować nieprzyjemności, które do tej pory go spotkały i w dalszym ciągu spotykają. Zada sobie pytanie, jaką naukę dla niego przynoszą te wydarzenia. Być może inspirują do pomagania innym, albo pomagają docenić uczucie miłości czy też przyjaźni?

 W książce autorstwa Roberta Schwartza czytelnik będzie miał możliwość zaznajomić się z koncepcją planowania przedurodzeniowego, którą uwiarygodnić mają wypowiedzi medium oraz ich rozmowy z osobami, które doświadczyły jakiejś tragedii. W „Darze duszy” strony zostały podzielone w ten sposób, że odbiorca będzie mógł się zapoznać z konkretnymi problemami, zaczynając od poronienia, gwałtu, a nawet samobójstwa. Na łamach danej części zamieszczona została historia i przemyślenia osoby, która doświadczyła danej tragedii, opatrzona komentarzem autora oraz innych dusz, z którymi skontaktowało się medium. To przede wszystkim te części książki pozwalają spojrzeć na poszczególne problemy pod innym kątem, przynosząc osobom w podobnej sytuacji ulgę i pomoc w doświadczeniu Uzdrowienia.

 Ciekawym, choć najdziwniejszym dla mnie, elementem „Daru duszy” były strony poświęcone zwierzętom. Według autora oraz osób, które mają rozwiniętą zdolność komunikowania się z innymi bytami, także ich dusze przybierają na ziemi różne postacie i często, choć nie zawsze, towarzyszą ludziom i pomagają im w osiągnięciu Uzdrowienia. Tak jak wspomniałam, było to dla mnie dziwnym doświadczeniem, ponieważ w książce zamieszczone zostały ich rozmowy oraz przekazy zwierząt do dawnej właścicielki. Brzmi niewiarygodnie? I to bardzo, a co za tym idzie – wzbudzało to we mnie dość sprzeczne emocje.

 Podsumowując, „Dar duszy” jest ciekawą publikacją, z którą warto się bliżej zapoznać. Na łamach książki czytelnik będzie mógł zapoznać się z koncepcją planowania przedurodzeniowego, dlatego lektura tej publikacji pozwala inaczej spojrzeć na swoje życie, a przede wszystkim przynosi ulgę np. osobom, których krewni czy przyjaciele popełnili samobójstwo. Twór Roberta Schwartza czyta się szybko i łatwo, a odkrywanie przed danymi osobami ich przeszłych wcieleń oraz celów, które wyznaczyły sobie przed narodzeniem, jeszcze bardziej urozmaica lekturę tej pozycji. Czy polecam? Jak najbardziej! „Dar duszy” daje przede wszystkim nadzieję i wskazuje drogę, którą można wybrać, aby osiągnąć Uzdrowienie. Autor do niczego nie zmusza odbiorcy, nie mówi, jak ten ma żyć - zaznajamia go jedynie z tematem planowania przedurodzeniowego.
Ocena: 5/6
Wydawnictwo: Illuminatio
Liczba stron: 299
Data premiery: 12.07.2013r.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Illuminatio, za co serdecznie dziękuję!
Dalsza część recenzji

środa, 4 września 2013

Ojciec chrzestny, Mario Puzo

„Ojciec chrzestny” należy niezaprzeczalnie do klasyki gatunku, a nakręcony na podstawie powieści film okazał się być genialnym tworem, który zdobył sporą rzeszę fanów, w tym także mnie. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że książki są zazwyczaj o wiele lepsze od produkcji filmowych. Czy tak też było i w tym przypadku?

 Rodzina Corleone oficjalnie trudni się handlem oliwą, jednak w rzeczywistości do głównych zajęć zarobkowych należy m.in. hazard i lichwiarstwo. Na jej czele stoi Don Vito Corleone - poważny, nieznoszący sprzeciwu człowiek, którego przyjaźń jest bezcenna. Na jego pomoc może bowiem liczyć każdy bez wyjątku, jedynym warunkiem jest gotowość odwdzięczenia się rodzinie w dowolnym momencie. Co sprawia, że do Ojca Chrzestnego zwraca się tyle ludzi? Przede wszystkim jego dalekosiężne wpływy m. in. w policji, gazecie, a także i w rządzie. Kiedy Don Vito odrzuca propozycję uczestnictwa w narkotykowym biznesie, atmosfera w Nowym Jorku ulega zmianie, a następne wydarzenia zmuszają synów dona oraz wszystkich pracowników rodziny Corleone do udowodnienia swojej wartości. 

 Pierwszym elementem powieści, na który warto zwrócić przede wszystkim uwagę, jest wykorzystany przez autora język, który pozwala czytelnikowi z miejsca wczuć się w klimat mafijnej historii. Składają się na niego długie i rozbudowane opisy, umożliwiające dokładniejsze wyobrażenie sobie poszczególnych postaci oraz miejsc. Mario Puzo prowadził akcję w dość nietypowy sposób, tak różny od większości powieści, mianowicie: przedstawiał wydarzenia jakby od tyłu. Co to oznacza? Wpierw opisywał skutek, a następnie cofał się w przeszłość, omawiając przyczyny, motywacje i historie poszczególnych postaci. Taki sposób manewrowania piórem nie przypadnie każdemu do gustu, ponieważ wprowadza na łamy stron powieści sporo chaosu, do którego czytelnik przyzwyczaja się dopiero po pewnym czasie.

 Drugim najlepszym, nie licząc fabuły, elementem powieści są pojawiające się w „Ojcu chrzestnym” postacie. Mario Puzo musiał zadać sobie wiele trudu przy ich tworzeniu, ponieważ kreacja wszystkich bohaterów, nawet tych drugo i trzecioplanowych, wyszła mu wprost genialnie. Osobowości każdej z nich są bardzo różnorodne, a dobre i rzetelne opisy pozwalają na lepsze ich zrozumienie. Co za tym idzie, granice między dobrem a złem zostają w powieści praktycznie całkowicie zatarte, a czytelnik nie jest w stanie jednoznacznie ocenić ich postępowania. Z jednej strony wie on, że główni bohaterowie są częścią mafii i potrafią bez mrugnięcia oka pozbawić życia drugiego człowieka, a jednak nie tylko trzyma za nich kciuki, cieszy się z ich zwycięstw, a nawet ubolewa w przypadku potknięć czy doświadczonych przez nich porażek.

 „Są rzeczy, które trzeba zrobić, i robi się je, ale nigdy o nich nie mówi. Nie próbuje się ich usprawiedliwić. Są nie do usprawiedliwienia. Po prostu się je robi. A potem o nich zapomina.”*

 Na „Ojca chrzestnego” składają się historie kilku bohaterów. W pierwszym kontakcie te opisy mogą wydawać się ze sobą niepowiązane, jednak kontynuując lekturę okazuje się, że ich obecność nie jest tak zupełnie przypadkowa. Mario Puzo zapoznaje czytelnika z bezlitosnym światem mafii oraz funkcjonowaniem jednej z takich rodzin, która pomimo przynależności do tego ciemnego światka w dalszym ciągu pozostaje wspólnotą i jej głównymi dewizami są: miłość, szacunek, i oczywiście dobre jedzenie.

 „Ojciec chrzestny” to powieść godna polecenia. Ciężko dopatrzeć się w niej wad, chociaż z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie byłam w stanie zaznajomić się z przedstawionymi wydarzeniami jednego dnia. Opisywana historia momentami zdawała się mnie przytłaczać, dlatego byłam zmuszona zapoznawać się z nią partiami. Nie zmienia to faktu, iż napisana przez Mario Puzo książka całkowicie mnie oczarowała, odkrywając przede mną zupełnie inny, choć fascynujący świat, w którym za błędy trzeba płacić, bez względu na posiadane pieniądze czy status społeczny.
Ocena: 6/6
*158str.
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 478
Data premiery: 10.11.2007r.


Dalsza część recenzji

środa, 28 sierpnia 2013

Rytuał babiloński, Tom Knox

 Starożytne cywilizacje fascynowały i w dalszym ciągu fascynują historyków, którzy pragną poznać jak najwięcej szczegółów dotyczących ich dawnego życia, tradycji i zwyczajów. Podobnie było w przypadku kultury Moche, która wraz z całą swoją perwersją i agresją stanowiła nie lada zagadkę dla badaczy, w tym także dla antropolożki Jessicy Silverton, prowadzącej w Peru badania na temat tej przedziwnej cywilizacji. Z każdym kolejnym odkryciem dochodzi do coraz dziwniejszych sytuacji, a także wypadków, kosztujących niektóre osoby życie. W tym samym czasie szanowany profesor historii Archibald McLintock popełnia samobójstwo, z którym nie może pogodzić się jego córka. Wspólnie z australijskim dziennikarzem wyrusza w podróż, odtwarzając poczynania swojego ojca. Czy uda im się odkryć tajemnicę, przez którą historyk stracił życie? I co mają z tym wszystkim wspólnego masowe samobójstwa młodych i bogatych dzieciaków? 

 „Rytuał babiloński” jest fikcją literacką, o czym już na wstępie uprzedza czytelnika autor. Tom Knox przy pisaniu tej powieści korzystał z wielu źródeł historycznych oraz archeologicznych, ale prawdziwą inspirację stanowiła dla niego kultura Moche i losy templariuszy.  To przede wszystkim tymi dwoma elementami pisarz urozmaicił lekturę „Rytuału babilońskiego”, oplatając opisane wydarzenia tajemnicą starożytnego ludu oraz zakonu, wokół którego w dalszym ciągu krąży wiele legend i opowieści.

  Użyty przez Toma Knox’a, a właściwie Seana Thomasa, który posługuje się pseudonimem, język jest prosty i łatwo przyswajalny, dlatego czytanie książki nie sprawia większych problemów. Autor nie oszczędził jednak odbiorcy opisów drastycznego przykładu samookaleczania. Sprawy młodych i bogatych osób, które pozbawiły się życia poprzez odcinanie sobie kończyn i części ciała, prowadzone są przez brytyjskiego inspektora Ibsena, który stara rozwiązać tę sprawę. Czytelnik z oczywistych powodów także zmuszony jest wziąć w niej udział, a opisany przez pisarza stan ofiar wywołuje u odbiorcy nieprzyjemne uczucie. Osoby, które mają dobrze rozwiniętą wyobraźnię, będą za jej pomocą widzieć okropieństwa, jakich poszczególne postacie się dopuściły. 

  Pisarz przy pomocy kilku postaci – antropolożki, dziennikarza i córki zmarłego historyka oraz inspektora policji, prowadzi historie z różnych miejsc na świecie, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Z biegiem wydarzeń, czytelnik dostrzega coraz więcej podobieństw pomiędzy kulturą Moche, a sprawami tajemniczych morderstw, a właściwie aktów samookaleczania. Autor nie śpieszy się z rozwinięciem akcji, w zamian za to, zapoznaje czytelnika z różnego rodzaju miejscami, historycznymi budynkami i tradycjami. Odbiorca ma w ten sposób okazję poszerzyć swoją wiedzę w prosty i przystępny sposób. Tom Knox nie męczy go typowo akademickim żargonem i nie zasypuje go od razu informacjami.

 „Rytuał babiloński” to pozycja, która przypadnie do gustu przede wszystkim fanom twórczości Dana Browna, a więc wszystkim miłośnikom powieści z tajemnicami, zagadkami i historią w tle. Twór Toma Knox’a ciekawi do samego końca, chociaż ja osobiście odczuwałam w czasie lektury pewien niedosyt. Powodem może być brak szybkiej i wartkiej akcji, która pochłonęłaby mnie – czytelnika - na kilka długich godzin. Pomimo tego polecam, zwłaszcza osobom, które chciałyby zaznajomić się trochę bliżej z pradawną cywilizacją, w której rytualne morderstwa, seks ze zwierzętami i zmarłymi, a także trwałe okaleczanie było na porządku dziennym.
Ocena: 5-/6
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 390
Data premiery: 19.06.2013r.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis, za co serdecznie dziękuję!
Dalsza część recenzji

sobota, 10 sierpnia 2013

Panika, Graham Masterton

 Zbiorowe samobójstwo amerykańskich skautów wzbudziło spore poruszenie wśród opinii publicznej. Policja usilnie próbuje rozwiązać tę sprawę, jednak nic nie wskazuje na to, aby przebywające w lesie dzieci były członkami działającej sekty. Przyjaciel jednego ze zmarłych obozowiczów – Sparky przyjeżdża wraz ze swoim ojcem do miejsca, gdzie się to wszystko wydarzyło. Chory na zespół Aspergera chłopiec potrafi kreślić karty nieba i z ich pomocą przewidywać przyszłe wydarzenia. Za wszelką cenę stara się on poznać zagadkę śmierci kolegi, jednak z czasem okazuje się, że tragedia, do której doszło, jest bezpośrednio związana z historią jednego z jego przodków. Jakiego rodzaju moce kryją się w obozowisku Owasippe oraz w Puszczy Kampinoskiej, że każda przebywająca tam osoba wpada w taką panikę, że jedyną nadzieję widzi we własnej śmierci? 

 Graham Masterton napisał powieść, która porywa czytelnika od początku do końca. Jest to bez wątpienia zasługa prostego języka oraz odpowiedniej umiejętności manipulowania piórem, ale także fascynującej i nietuzinkowej historii, w której nie zabraknie wątków paranormalnych. To przede wszystkim ich obecność sprawiała, że w czasie lektury wielokrotnie pojawiały się na moim ciele ciarki, a na każdy niezidentyfikowany dźwięk mój puls coraz bardziej przyśpieszał. Chyba nic w tym dziwnego, w końcu te wszystkie trudne, wręcz niemożliwe do wyjaśnienia zjawiska, wzbudzają w ludziach największe obawy.

 Autor „Paniki” stopniowo przyśpieszał toczącą się akcję, a tym samym, w przemyślany sposób budował napięcie, które zaczęło kumulować się już od pierwszych stron powieści. Na drodze głównego bohatera – Jacka, właściciela restauracji, a zarazem ojca chorego chłopca, pojawiały się kolejne postacie, za sprawą których odbiorca otrzymywał informacje pomocne w odkryciu tajemnicy tego dziwnego zjawiska. Początkowo tworzyły one w głowach czytelnika jeszcze większy mętlik, jednak z czasem to się zmieniło i wszystkie elementy zaczęły, niczym ułożone kawałki puzzli, tworzyć spójną i logiczną całość.

 Muszę przyznać, że książkę napisaną przez tego brytyjskiego pisarza przeczytałam jednym tchem. Nie miałam również najmniejszych problemów z wyobrażeniem sobie opisywanych scen i wydarzeń. Niektóre opisy były wyjątkowo brutalne, poderżnięte gardła, ucięte kończyny czy rany postrzałowe, a mimo tego nie wzbudzały one we mnie takiego obrzydzenia, jak normalnie powinny. Autor nie skupiał się na ich pieczołowitym opisie, owszem przedstawił wygląd i sposób ułożenia martwych postaci, jednak nie rozwodził się na detalach, które mogłyby wzbudzać u odbiorcy jedynie mdłości.

 Domyślenie się dalszego rozwoju akcji oraz zakończenia tej historii jest praktycznie niemożliwe. Graham Masterton w przemyślany sposób dodaje kolejne urozmaicenia fabuły, które uniemożliwiają snucie teorii na temat możliwego rozwiązania zagadki szerzącej się paniki. Tak jak wszystkie elementy, składające się na tę pozycję, wydały mi się doskonale dopracowane, tak zakończenie bardzo mnie zawiodło. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego, byłam pewna, że rozwiązanie zagadki zwali mnie z nóg, a tak się niestety nie stało. Pomijam już fakt, że moje przewidywania się nie sprawdziły, po zakończenie wydało mi się zbyt słabe, jak na poziom, który był utrzymywany od pierwszych rozdziałów.

 „Panika” to przykład dobrego horroru, który trzyma w napięciu i niepewności aż do odkrycia zagadki niepokojących czynów samobójczych. Po tym, lektura zaczyna tracić swój dotychczasowy urok, chociaż w dalszym ciągu potrzeba doczytania jest równie silna, jak na początku. Powieść napisaną przez Grahama Mastertona mogę polecić więc wszystkim, zarówno miłośnikom tego gatunku, jak i osobom, które rzadko kiedy sięgają po tego typu literaturę. Z pewnością się nie zawiodą.
Moja ocena: 5/6
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 313
Data premiery: 24.07.2013r.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Rebis, za co serdecznie dziękuję!

Dalsza część recenzji

niedziela, 28 lipca 2013

Szwed, który zniknął, Robert Karjel

 Ernst Grip jest Szwedem, pracującym dla Policji Bezpieczeństwa. Jego nowym zadaniem jest ustalenie narodowości pewnego mężczyzny, posądzonego o terroryzm. Oskarżony, po tak dużej liczbie tortur, nie jest w stanie normalnie funkcjonować, a milcząc, wzbudza jedynie frustrację amerykańskich służb. Ernst powoli zyskuje zaufanie więźnia, a tym samym odkrywa prawdziwe intencje Shauny Friedman, agentki, wprowadzającej go w tę sprawę. Ciemne karty z przeszłości szwedzkiego policjanta zdają się powoli wychodzić na światło dzienne. Czy uda się mu opuścić bazę Amerykanów, jako wolny człowiek?

 Robert Karjel już sam w sobie jest postacią interesującą, a dzięki długoletniej pracy w siłach powietrznych, zdobył wiedzę, którą może się teraz podzielić ze swoimi czytelnikami. Ten, prawie pięćdziesięcioletni, wojskowy ma już na swoim koncie pięć powieści sensacyjnych, wliczając w to „Szweda, który zniknął”. Nic więc dziwnego, że wszystkie opisane w tej pozycji wydarzenia, zostały przedstawione w bardzo rzeczywisty sposób, a odbiorca przez całą lekturę odnosi wrażenie, że autor ma pojęcie o rzeczach, o których pisze.

 Powieść napisana przez Roberta Karjela nie jest pozycją dla każdego, ponieważ wymaga od czytelnika cierpliwości, a także dużej uwagi i skupienia. Nie jest to lektura, którą można szybko przeczytać i odfajkować. Nie pozwala na to ani wolna i długo rozwijająca się akcja, ani fakt, że w ten sposób umkną odbiorcy istotne elementy, bez których czytelnik nie będzie w stanie zrozumieć zakończenia tej historii. Związane jest to przede wszystkim z ilością niewiadomych, tajemnic i niedopowiedzeń, które wypełniają strony „Szweda, który zniknął”.

To są Amerykanie. O, oni są nieźli, Amerykanie najbardziej lubią bić i dusić, kiedy się nie mówi tego, co chcą.”*
 Fabułę tej powieści porównałabym do puzzli, ponieważ odbiorca musi powoli, krok po kroku łączyć ze sobą poszczególne elementy, jeżeli chce otrzymać spójną całość. Oprócz umiejętności przekonującego sposobu prowadzenia akcji „Szwed, który zniknął” posiada jeszcze jedną zaletę. Są nią bohaterzy, pojawiający się na łamach stron, a zwłaszcza główny bohater – Ernst oraz ów nieznany terrorysta. Podobnie jak np. Shauny są oni dla czytelnika jedną wielką niewiadomą, którą ma on okazję rozszyfrować z biegiem czasu.


  „Szwed, który zniknął” to powieść specyficzna, która nie każdemu przypadnie do gustu. Nie jest to również lektura przewidywalna, ponieważ autor uwielbia do samego końca wodzić czytelnika za nos. Zaprezentowane przez Roberta Karjela historię śledziłam z niemałym zainteresowaniem, chociaż momentami lektura tej powieści szła mi bardzo mozolnie. Co było tego przyczyną? Mniej interesujące i (często) zbyt przegadane fragmenty. Mimo tych mankamentów, mogę tę pozycję polecić wszystkim tym, którzy lubią tajemnice i nieprzewidywalność. Tego tu nie zabraknie.
Moja ocena: 4/6
Wydawnictwo: Czytelnik
Liczba stron: 315
Data premiery: 16.07.2013r.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Czytelnik za co serdecznie dziękuję!

*173str.
Dalsza część recenzji

sobota, 4 maja 2013

Partials, Dan Wells

Wydawnictwo: Jaguar
Liczba stron: 415
Data premiery: 21.03.2012r.

 Antyutopia oraz literatura postapokaliptyczna bardzo szybko zdobyły fanów na całym świecie. Chociaż ta pierwsza powstała w XX wieku, a inspiracją do stworzenia przeciwieństwa utopii były wydarzenia, które rozegrały się w czasie II Wojny Światowej, to dopiero teraz następuje jej prawdziwy rozkwit. Spod nakładu wydawnictw wychodzą tytuły, ukazujące coraz to bardziej przerażające wizje przyszłości: od upadku ludzkości po próbę kontrolowania, wyniszczenia obywateli. „Partials” jest, na pierwszy rzut oka, typowo postapokaliptyczną pozycją, jednak posiada cechy, które pozwalają zaliczyć ją również do grona antyutopii, tak popularnej w dzisiejszych czasach.

 Kira jest młodą lekarką, należy do grupy tzw. „dzieci zarazy”, osób, które w młodym wieku przeżyły bunt częściowców, robotów w ludzkich ciałach, wysyłanych przez rząd na pole bitew. Wyszły też cało z epidemii choroby, która pochłonęła większość ocalałych. Szesnastoletnia dziewczyn każdego dnia jest świadkiem działania wirusa RM, który pozbawia niemowlęta życia. Prowadzone od lat obserwacje oraz próby ich uratowania, zawsze kończą się fiaskiem, jednak kiedy jej najlepsza przyjaciółka okazuje się być w ciąży, Kira postanawia zrobić wszystko, co w jej mocy, aby uratować to dziecko. Jest gotowa poświęcić wszystko, nawet własne życie. Decyduje się na niebezpieczny krok – przedostanie się na teren częściowców i porwanie jednego z nich.

 Język autora jest prosty, a dokładne opisy pozwalają czytelnikowi bez najmniejszych problemów wyobrazić sobie świat, w którym przyszło żyć głównej bohaterce oraz reszcie ludzkości. Dan Wells krok po kroku zapoznaje odbiorcę z obecną sytuacją, ale także z wydarzeniami z przeszłości, które do niej doprowadziły. Przy opisie genezy konfliktu między ludźmi a robotami, pisarz nie ograniczył się jedynie do wspomnień Kiry - do tego celu wykorzystał wypowiedzi innych postaci, dzięki czemu opisana historia zyskała na rzeczywistości. Czytelnik ma bowiem możliwość spojrzenia na dane zagadnienia z kilku różnych perspektyw: zarówno ze strony dzieci zarazy, osób starszych, ale także częściowców, co pozwala na wyrobienie swojego własnego zdania w tej kwestii.

 Pisarz przedstawił w swojej powieści wiele różnych problemów. Przez działalność człowieka, jego zachowanie doszło do buntu broni, którą jak na ironię, sam stworzył. Obecną sytuację, a przede wszystkim śmiertelnego wirusa bez skrupułów wykorzystuje rząd. Dąży do całkowitego porządkowania sobie obywateli, a tworząc Ustawy Nadziei, wzbudza jeszcze większe niezadowolenie obywateli.

 Początkowo byłam przekonana, że na łamach powieści pojawi się wątek miłosny. Co prawda był on obecny od pierwszych rozdziałów, jednak nie został on przez autora ani dobrze przedstawiony, ani specjalnie wyróżniony. Pełnił on raczej funkcję urozmaicenia, ubarwienia fabuły i to na niewielkim poziomie. W dziele Dana Wellsa główną rolę pełni akcja oraz liczne niebezpieczeństwa, na które narażona jest główna bohaterka wraz ze swoimi przyjaciółmi, dlatego wątek miłosny przeszedł na dalszy plan. Jedynym elementem, który nie pasował do całości, był wiek przedstawionych postaci. Kira ma niespełna szesnaście lat, a zarówno ona, jak osoby, w których towarzystwie się znajduje, tak się nie zachowują. Bohaterowie tej powieści powinni być, w mojej opinii, starsi, chociażby o te dwa lata, aby nadać większego realizmu lekturze.

 Podsumowując, „Partials” to godny polecenia tytuł, który zapewni potencjalnemu czytelnikowi rozrywkę na całkiem zadowalającym poziomie. Wolno rozkręcająca się akcja oraz względnie spokojna pierwsza część, mogą co prawda zniechęcić odbiorcę, jednak pomimo tych nielicznych mankamentów „Częściowcy” wydają się być obiecującym początkiem serii. Czy tak będzie? Mam nadzieję, że przekonamy się o tym niedługo.
Moja ocena: 3+/6
Książkę otrzymałam od portalu Upadli, za co serdecznie dziękuję!
Dalsza część recenzji

środa, 1 maja 2013

Podzieleni, Neal Shusterman

Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Liczba stron: 445
Data premiery: 30.10.2012r.

 Aborcja ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników; jedni uważają ją za największe zło, kiedy inni za smutną konieczność. W tej kwestii trudno o kompromis, jednak Neal Shusterman wykreował wizję świata, w której pojawiła się i weszła w życie trzecia możliwość – aborcja wsteczna. Polega ona na tym, że rodzice lub prawni opiekunowie mają prawo decydować o losie dziecka, a właściwie jego ciele, pomiędzy trzynastym a osiemnastym rokiem jego życia. Podjętej decyzji nie można już cofnąć, dlatego podzielenie ma nieodwracalny skutek, a takim dzieciom pozostaje tylko jedno – ucieczka, a przynajmniej jej próba.
Czytaj dalej
Blogger Template by Clairvo