Iść, ciągle iść... i nie jak w
słowach piosenki „w stronę słońca”, ale prosto przed siebie, tak jak prowadzi
droga. Bez względu na warunki pogodowe: w upalnym słońcu, deszczu czy gradzie –
to jest ich zadanie, mają maszerować do utraty sił, dosłownie. Każdy z
uczestników, który stanie, bądź będzie szedł z nieodpowiednią prędkością, musi liczyć
się z otrzymaniem kulki w głowę. Stu zawodników i tylko jeden zwycięzca, a po
bokach widzowie, napawający się widokiem wyczerpanych idących. Garraty jako
jeden z uczestników Wielkiego Marszu wędruje dziesiątki i setki kilometrów
przed siebie, będąc świadkiem wielu nieprzyjemnych scen. W tej dalekiej od
wesołości scenerii nawiązuje przyjaźnie i coraz bardziej rozumie okrutną
rzeczywistość, której stał się częścią.
Wykorzystany przez Stephena Kinga
język nie zachwyca, jest surowy i prosty, a wypowiedzi bohaterów opatrzone są
sporą liczbą wulgaryzmów. Podobnie napisana przez niego historia nie robi
wielkiego wrażenia, jednak „Wielki Marsz” ma w sobie to trudne do sprecyzowania
„coś”, co zachęca czytelnika do czytania i przewracania kolejnych stron
powieści. Być może zasługa leży w sprytnym dawkowaniu informacji? Odbiorca nie
poznaje od razu wszystkich szczegółów związanych z organizowanym marszem albo
też pobudek, dla których chłopcy postawili postawić na szali swoje życie.
Niektóre kwestie wyjaśniają się dopiero pod koniec lektury, wprawiając
czytelnika w zdumienie, a inne – w ogóle.
Można więc powiedzieć, że odbiorca jedynie z
czystej ciekawości może być popchnięty do dalszego zapoznawania się z losami
uczestników Wielkiego Marszu. Każdy z nich jest bowiem inny, jedyny w swoim
rodzaju, a jednak łączy ich jeden cel – wygrana. Stephen King nie przedstawił
sylwetek wszystkich stu chłopaków, wybrał spomiędzy nich kilku istotniejszych,
dlatego historia wydała się być bardziej rzeczywista, bo w końcu jest
niemożliwością, aby Garraty wchodził w większe interakcje z taką liczbą osób. O
śmierci każdego z uczestników zostajemy jednak poinformowani i momentami było
to dla mnie kłopotliwe ze względu na problem z kojarzeniem przeze mnie imion
wszystkich pojawiających się w lekturze postaci.
"Niebawem huknęły karabiny. Garraty uznał, że nazwisko tego chłopaka i tak nie miało żadnego znaczenia."*
Czytelnik ma za sprawą powieści możliwość niejako
uczestniczyć wraz z głównym bohaterem w tym wydarzeniu, a co za tym idzie:
poznawać jego myśli, przysłuchiwać się rozmowom z pozostałymi i zaznajawać się
z wykreowanym przez pisarza obrazem. W „Wielkim Marszu” zbyt wiele się tak
naprawdę nie dzieje: chłopcy idą, rozmawiają, niektórzy z nich tracą siły, a
potem też życie – i tak w kółko. Akcja jest jednostajna, autor nie śpieszył się
z jej prowadzeniem, a to sprawia, że lektura „Wielkiego Marszu” jest zajęciem
na dłuższy czas. Wydaje się, jakby było to celowym zamierzeniem pisarza,
odbiorca wyraźniej odczuwał grozę i zmęczenie od tego dłużącego się marszu.
Wszyscy ci, którzy chociaż trochę
znają twórczość Stephena Kinga wiedzą, że nie cacka się on ani z czytelnikiem,
ani z wykreowanymi przez siebie postaciami. „Wielki Marsz” nie jest lekką
lekturą ze względu na opisaną historię, bezuczuciowy sposób jej opowiedzenia
oraz wszechobecny zapach potu, krwi i śmierci. Zmusza on również do
zastanowienia się nad pewnymi kwestiami i chociażby to sprawia, że jest pozycją
większej uwagi.
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 240
Data premiery: 1999r.
*str. 82