wtorek, 21 października 2014

Wielki Marsz, Stephen King

Iść, ciągle iść... i nie jak w słowach piosenki „w stronę słońca”, ale prosto przed siebie, tak jak prowadzi droga. Bez względu na warunki pogodowe: w upalnym słońcu, deszczu czy gradzie – to jest ich zadanie, mają maszerować do utraty sił, dosłownie. Każdy z uczestników, który stanie, bądź będzie szedł z nieodpowiednią prędkością, musi liczyć się z otrzymaniem kulki w głowę. Stu zawodników i tylko jeden zwycięzca, a po bokach widzowie, napawający się widokiem wyczerpanych idących. Garraty jako jeden z uczestników Wielkiego Marszu wędruje dziesiątki i setki kilometrów przed siebie, będąc świadkiem wielu nieprzyjemnych scen. W tej dalekiej od wesołości scenerii nawiązuje przyjaźnie i coraz bardziej rozumie okrutną rzeczywistość, której stał się częścią. 


Wykorzystany przez Stephena Kinga język nie zachwyca, jest surowy i prosty, a wypowiedzi bohaterów opatrzone są sporą liczbą wulgaryzmów. Podobnie napisana przez niego historia nie robi wielkiego wrażenia, jednak „Wielki Marsz” ma w sobie to trudne do sprecyzowania „coś”, co zachęca czytelnika do czytania i przewracania kolejnych stron powieści. Być może zasługa leży w sprytnym dawkowaniu informacji? Odbiorca nie poznaje od razu wszystkich szczegółów związanych z organizowanym marszem albo też pobudek, dla których chłopcy postawili postawić na szali swoje życie. Niektóre kwestie wyjaśniają się dopiero pod koniec lektury, wprawiając czytelnika w zdumienie, a inne – w ogóle.

 Można więc powiedzieć, że odbiorca jedynie z czystej ciekawości może być popchnięty do dalszego zapoznawania się z losami uczestników Wielkiego Marszu. Każdy z nich jest bowiem inny, jedyny w swoim rodzaju, a jednak łączy ich jeden cel – wygrana. Stephen King nie przedstawił sylwetek wszystkich stu chłopaków, wybrał spomiędzy nich kilku istotniejszych, dlatego historia wydała się być bardziej rzeczywista, bo w końcu jest niemożliwością, aby Garraty wchodził w większe interakcje z taką liczbą osób. O śmierci każdego z uczestników zostajemy jednak poinformowani i momentami było to dla mnie kłopotliwe ze względu na problem z kojarzeniem przeze mnie imion wszystkich pojawiających się w lekturze postaci.
"Niebawem huknęły karabiny. Garraty uznał, że nazwisko tego chłopaka i tak nie miało żadnego znaczenia."*
 Czytelnik ma za sprawą powieści możliwość niejako uczestniczyć wraz z głównym bohaterem w tym wydarzeniu, a co za tym idzie: poznawać jego myśli, przysłuchiwać się rozmowom z pozostałymi i zaznajawać się z wykreowanym przez pisarza obrazem. W „Wielkim Marszu” zbyt wiele się tak naprawdę nie dzieje: chłopcy idą, rozmawiają, niektórzy z nich tracą siły, a potem też życie – i tak w kółko. Akcja jest jednostajna, autor nie śpieszył się z jej prowadzeniem, a to sprawia, że lektura „Wielkiego Marszu” jest zajęciem na dłuższy czas. Wydaje się, jakby było to celowym zamierzeniem pisarza, odbiorca wyraźniej odczuwał grozę i zmęczenie od tego dłużącego się marszu.


Wszyscy ci, którzy chociaż trochę znają twórczość Stephena Kinga wiedzą, że nie cacka się on ani z czytelnikiem, ani z wykreowanymi przez siebie postaciami. „Wielki Marsz” nie jest lekką lekturą ze względu na opisaną historię, bezuczuciowy sposób jej opowiedzenia oraz wszechobecny zapach potu, krwi i śmierci. Zmusza on również do zastanowienia się nad pewnymi kwestiami i chociażby to sprawia, że jest pozycją większej uwagi.
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 240
Data premiery: 1999r.
*str. 82
Blogger Template by Clairvo